Gdy tylko Jo stawia pierwszy krok w siedzibie RAID-u, widzowie trafiają do komediowego raju. Boon sypie żartami jak nakręcony, a Pol i reszta obsady z entuzjazmem wcielają je w życie. Nie ma
Tęsknota za latami 80. dopadła w końcu i Dany'ego Boona. W swoim najnowszym filmie król francuskiej komedii sięgnął po pomysł, który rozśmieszał widzów do łez trzy dekady temu. Postanowił bowiem opowiedzieć historię kobiety trafiającej do świata prawdziwych twardzieli. I okazało się, że pomimo zmian światopoglądowych ten czysto szowinistyczny punkt wyjścia wciąż sprawdza się w komedii - jeśli tylko jest właściwie opowiedziany. A Boonowi z całą pewnością się udało… przynajmniej do pewnego momentu.
Reżyser, który zazwyczaj jest też gwiazdą swoich komedii, zrobił tym razem krok w bok i oddał pierwszy plan Alice Pol. Gra ona Jo, kobietę żyjącą według maksymy "nie matura, a chęć szczera zrobi z ciebie oficera". Faktycznie, nie można jej odmówić zapału i uporu. Wstąpiła do policji, ale marzy o zostaniu pierwszą kobietą w elitarnej jednostce RAID. We własnym mniemaniu ma wszystko, czym oficer francuskiego odpowiednika SWAT powinien się charakteryzować. Reszta świata widzi w niej niestety chodzące nieszczęście, nieporadną kobietę, która próbuje przekroczyć zdecydowanie za wysoki dla niej próg. I gdyby nie jeden drobny fakt – Jo jest córką ministra spraw wewnętrznych – jej marzenie nigdy by się nie ziściło. Dzieje się jednak inaczej. Kobieta dostaje się do RAID-u i odkrywa, że nie jest tak różowo, jak być miało. Od czego jest jednak upór i ignorancja...
Gdy tylko Jo stawia pierwszy krok w siedzibie RAID-u, widzowie trafiają do komediowego raju. Boon sypie żartami jak nakręcony, a Pol i reszta obsady z entuzjazmem wcielają je w życie. Nie ma czasu na nudę, cały czas się coś dzieje. "Agentka specjalnej troski" jest mieszanką komedii absurdu i komedii sytuacyjnej z dodatkiem świetnych dialogów. Każdy znajdzie tu powód do śmiechu. Sekwencje szkoleniowe przywodzą na myśl takie klasyki gatunku jak "Akademia policyjna", "Szeregowiec Benjamin" czy "Policjantki z FBI". Choć zapewne sam Boon wzorował się na francuskich przebojach w rodzaju "Pechowca" czy "Błazna". Zresztą nieistotne, skąd reżyser czerpał inspiracje. Liczy się jedynie to, że świetnie uchwycił ducha tamtych komedii, tworząc rozkosznie głupiutki i zarazem przezabawny film.
I gdyby Boon na tym poprzestał, mielibyśmy jedną z lepszych francuskich komedii roku. Niestety reżyserowi wciąż było mało. To, co powinno być zabawnym finałem, on rozciągnął do rozmiarów nowego, zupełnie innego filmu. Dodał wątek romantyczny, który może i jest korzystny dla granej przez niego postaci, ale deprecjonuje główną bohaterkę. W efekcie niegroźnie szowinistyczny charakter pierwszej części "Agentki..." zmienił w dwuznacznie wątpliwy morał o tym, że nawet kobieta spełniająca swoje marzenia jest niepełna, jeśli u boku nie będzie miała odpowiedniego faceta.
Zupełnie niepotrzebnie Boon rozbudował też postać czarnego charakteru. Yvan Attal robi z siebie błazna, ale zamiast śmieszyć, wywołuje jedynie zażenowanie. Kiedy pojawia się w finale, wygląda jak upośledzony brat Jokera. Oglądając sceny z jego udziałem, trudno uwierzyć, że za kreację bohatera odpowiada ta sama osoba, która wcześniej z takim wyczuciem serwowała pierwszorzędne żarty. Widzom nie pozostaje jednak nic innego, jak zacisnąć zęby i krzepić się wspomnieniami tego, co dobre. Na szczęście jest tego całkiem sporo, więc można dotrwać do końca filmu bez większej szkody.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu